czwartek, 5 listopada 2015

Kuchenne opowieści: Z kuchennych pamiętników

Witam się z Wami po dłuższej przerwie. Do niektórych z Was zapewne dotarła informacja, że dłuższa nieobecność na blogu i kanałach social media spowodowana była przeprowadzką. Na szczęście jest już po wszystkim ;) I choć wciąż się urządzam i szukam swoich rzeczy w przeróżnych worach i pudłach - to mogę wrócić do pisania i gotowania…


Przeprowadzka to dość intensywne doświadczenie. Pochłania sporo czasu, najczęściej niestety jeszcze więcej środków finansowych, no i stawia przed człowiekiem wszystkie niewygodne pytania z cyklu "po co mi tyle gratów do przewożenia?". Często to też czas pewnych podsumowań i rozliczeń, z tym co było kiedyś. 


Aktualna przeprowadzka jest chyba najważniejszą w moim życiu. Jestem bliżej bycia na swoim i po swojemu niż kiedykolwiek wcześniej. Zamieniłam mieszkanie w dużym, starym domu z gronem współlokatorów na niewielką w porównaniu kawalerkę, dzieloną tylko ze swoim partnerem (i ukochanymi szczurami). Cóż tam sypialnia, przedpokój czy łazienka - mam własną kuchnię! (gdybym mówiła to na żywo, byłby to prawdziwy okrzyk radości). Własną, małą kuchnię, w której wszystko ułożę jak chcę i będę mieć absolutną pewność, że nikt mojego kuchennego spokoju i porządku nie zaburzy. Tak duża zmiana przywołała wspomnienia z poprzednich kuchni. Dlaczego piszę tylko "kuchni", a nie "mieszkań"? 

Bo widzicie, poza moją całą miłością do gotowania - naprawdę uważam, że kuchnia to najważniejsze miejsce w każdym domu - nieważne, czy mówimy o kawalerce, domu dużej rodziny czy mieszkaniu studenckim. W kuchni krzyżują się drogi wszystkich mieszkających, co stwarza okazję do rozmów i spędzania wspólnie czasu. Wspólne gotowanie i jedzenie to czynności niezwykle spajające  i wywołujące w nas przyjemne emocje (nie muszę chyba podkreślać, że najważniejsze dla polaków święta są właśnie spędzane przy wspólnym stole w otoczeniu mnogości potraw). Kuchnia to serce każdego domu. Nawet na mieszkaniach studenckich (często wolnych od kulinarnych przebojów) duża część imprez kończy w kuchni ;) 

Moich i mojszych kuchni w życiu było kilka - pierwsza na mieszkaniu rodzinnym. Stara kamienica, pokoje przeogromne i wysokie. Brak piekarnika i gazu - jedynie palniki na prąd; za to mnogość wynalazków w stylu elektrycznego rożna. Żaden kurczak nie będzie już smakował tak jak ten, którego na owym rożnie przyrządzała mama. Było też ciasto z prodiża z jabłkami i mały kącik ze stoliczkiem w kuchni, w którym namiętnie tworzyłam pierwsze rysunki. Ciężko mi czasem sięgnąć pamięcią do tamtych lat, jednak mgliście zdaje mi się, że wolałam spędzać swój czas w kuchni niż w pokoju. 

Potem było mieszkanie dziadków - już w bloku, lecz niewiele młodszym niż wspomniana kamienica. Pierwsze próby gotowania, ganione zresztą przez babcię. Do końca życia była do granic nadopiekuńcza i nieomal dostawała zawału, gdy widziała mnie z nożem w ręce. Choć nie była kulinarnym asem, to już zawsze będzie dla mnie mistrzynią zalewajki, ciasta na pierogi i gotowania "na oko". 

Później nastał Kraków i epizod z typowo studenckim mieszkaniem na zapupiu (czyt. prawie na Łagiewnikach). Obce miasto, obcy ludzie, nietrafione studia. Ostoją była kuchnia i pogaduchy z współlokatorką-weganką o dość zwichrowanych poglądach. To tu założyłam pierwszego bloga kulinarnego. Dziwne to było miejsce, a jeszcze dziwniejsze było to, że właściciel tego mieszkania nieomal nie przerobił mnie i mojego chłopaka na pizzę… To oczywiście jedynie lekko kanibalistyczny żart, co nie zmienia faktu, że rzeczony właściciel pewnego pięknego dnia rozpoczął na naszym piętrze "remont" kuchni i łazienki, odcinając nas na długi czas od możliwości gotowania. Jednocześnie jakoś zapomniał nam wspomnieć, że remont nie jest tak naprawdę remontem, ponieważ jako bardzo przedsiębiorczy typowy Janusz postanowił przerobić całe piętro na… pizzerię. Fakt ten odkryliśmy, po czym tyle nas widziano w tamtej lokalizacji. 

I przyszedł czas na Wesoły Domek, w którym spędziliśmy prawie 2,5 roku. Duży, stary dom z wielką ekipą (ok. 8 osób). Ogromna kuchnia, salon z antykami, sauna w piwnicy, ogród z grillem. Niezliczone ilości imprez i spotkań towarzyskich. To tam rozwinęłam kulinarne skrzydła. Zdarzyło mi się piec "zamówione" torty i przysmaki na przyjęcia, prowadzić mini warsztaty kulinarne dla znajomych i pouczać w kwestiach kuchennym współlokatorów - którzy mimo, że nieco starsi ode mnie, w kuchennych podbojach cechowali się zdecydowanie mniejszym doświadczeniem… Wyniosłam z tego domu wiele przedziwnych historii i doświadczeń, ale tu nie o tym. Piekłam chleby o 3 nad ranem, biegałam częstować współlokatorów muffinkami pod wieczór, uczestniczyłam w greckich biesiadach i wiele wiele więcej… Wszystko miało swoje wady i zalety. Aż trudno uwierzyć, że już nikt nie wytrzeszczy szeroko oczu, słysząc nazwę potrawy którą gotuję, i że nikt nie wpadnie na pomysł użycia mojej formy na tartę jako podstawki do kwiatka (pozdrawiam Cię Przemku!). Zdjęcie do tego posta dedykuję Wesołej Chatce, przed którą na wiosnę zwykła kwitnąć magnolia. Pozostanie ona swojego rodzaju symbolem i pamiątką po tamtym okresie. 

A teraz jesteśmy Tu - w nowej kuchni i w nowym rozdziale życia. Chociaż z sentymentem będę wspominać poprzednie kuchnie, to z radością wkraczam w ten etap i buduję historię kolejnego kulinarnego kącika - tym razem już bardzo intymnego i samodzielnego. Kuchnia wciąż pozostaje sercem i ostoją domu. A Wy, jeśli macie taką wolę, możecie mi życzyć wielu udanych potraw, wesołych posiłków w doborowym towarzystwie, ciast bez zakalców i czego to się tam życzy na nowej drodze życia… :) 

***

Tym radosnym akcentem zamknę pierwszy post z serii kuchennych opowieści. Pisząc "serii" mam oczywiście na myśli to, że kiedyś być może ukaże się jeszcze inny post pod podobnym tytułem, będący bardziej czymś pomiędzy felietonem i osobistym wynurzeniem, niż przepisem kulinarnym. Ciepłego wieczoru wszystkim!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz